Gdy pewnego pięknego wiosennego popołudnia sobie leżałem na łóżku przypomniała mi się historia jak to zaprosiłem ją do kina. Później mówiła mi wielokrotnie, że piosenka "I see fire" bardzo jej się podobało. Ni stąd ni ni zowąd zacząłem ją nucić:
- Oh, misty eye of the mountain below Keep careful watch of my brothers' souls And should the sky be filled with fire and smoke Keep watching over Durin's sons...
Synowie Durina - pomyślałem.
Wstałem z łóżka i od niechcenia wyszedłem z pokoju. Chyba każdy mógł odgadnąć gdzie zmierzałem.
Nim wszedłem do sali rozejrzałem się wokoło by sprawdzić czy nikogo nie ma w pobliżu - nie dowiedziałem się czy w ogóle wolno tam wchodzić po za lekcjami. Podszedłem do fortepianu. Podniosłem klapę by można było wiedzieć struny, a przy okazji lepiej się roznosił dźwięk. Podniosłem pokrywę na klawisze i usiadłem przy instrumencie. Zacząłem grać.
Po kilku taktach wstępu do dźwięków fortepianu dołączył się mój głos. Robiłem to rzadko, ale śpiewanie - o dziwo - nie szło mi tak źle. Moi rodzice uważali, że gram i śpiewam wręcz pięknie, ale ja nie podzielałem ich zdania. Jednak teraz sam się dziwiłem, że śpiewam bez żadnego, nawet najmniejszego, fałszu.
Gdy śpiewałem przede wszystkim myślałem o Soni. Miałem nadzieję, że usłyszy moją grę, albo przynajmniej zrobi jej się lepiej na sercu.
<Sonia?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz